ani téj otwartości nie było wśród nowych przyjaciół, grających jakąś rolę, zajętych więcéj pokazaniem się, niż przepełnionych potrzebą wylania się z tém, co ciężyło ich sercu.
Dni upływały bardzo jednostajnie i po większéj części w zupełnéj niewiadomości tego, co się działo w mieście; bo maleńkie wypadki codzienne życia, innych nadzwyczaj zajmujące, jego nie obchodziły wcale. Jednego wieczoru zwlókł się do niego professor Hipolit, który rzadko bywał na Zarzeczu, bo na dorożki tracić nie chciał, a piechotą zbyt było chodzić daleko. Na twarzy jego nieco zmęczonéj, w oczach ciągle łzawych, walczył smutek duszy z wesołością temperamentu. Na ten raz był widocznie po dobrym obiedzie; oczy mu pałały, śmiał się ochoczo, i na wstępie zaraz rzuciwszy się na kanapkę przy oknie, z którego był piękny widok na miasto i rzekę, zawołał:
— No, dziku mój, już cię dzisiaj od roboty i z chaty twojéj wyciągnąć muszę.
— Mnie? zapytał Stanisław.
— Ciebie, ciebie, mój poeto! Mamy w mieście naszem osobliwość, trzeba żebyś ją zobaczył; wszak dobrze rozumiesz po niemiecku?
— Na Boga! tłómaczyłem przecię Goethego.
— Nie racya! Są co tłómaczą nie umiejąc ani słowa języka, z którego robią przekłady. Ale lubisz Schillera?
— Zkądżeś tak dziś pełen téj niemczyzny?
— Zkąd? w mieście całém wszyscy dziś tylko po niemiecku szwargoczą.
— Co się im stało?
— Mamy teatr niemiecki!
— Zkąd?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/182
Ta strona została uwierzytelniona.
172
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.