— Frak pojechał do Żyda... reszta ubrania ledwie bardzo powszednia.
— O! ci księgarze! deklamując zakrzyknął Bazylewicz. Jak to być może, żebyś ty był w takiéj potrzebie! Oni cię oszukiwać muszą, lub tracisz jakimś potajemnym sposobem.
— Ani jedno, ani drugie, odparł Szarski spokojnie. Płacą mi jakkolwiek; ale czémże jest zmudnie zapracowane parę tysięcy, trzy tysiące złotych?... ledwie na życie wystarczy! a książki, a dzienniki, a potrzeby ducha konieczniejsze stokroć od potrzeb ciała!
— A! ty widzę masz passyę do książek — to rujnuje! Ale poczekaj-no, niech się ja ożenię, z kapitałem mojéj żony rozpocznę handel księgarski, i nie pozwolę, żebyś co gdzieindziéj niż u mnie wydawał. Zysk pójdzie po połowie na nas obu... No, ale tymczasem co zrobisz z frakiem?
— Dostanę go gdzieś na świecie, rzekł Stanisław: Żydzi są tak usłużni! Ale ba! wszak to i kapelusza będzie trzeba?
— A! a! i białych rękawiczek.
— I płaszcza!
Szarski zwiesił głowę.
— Pożyczyłbym ci chętnie, ale mnie to wesele tak wyssało...
— Dziękuję ci, znajdę ja sobie co potrzeba.
Bazylewicz, jakby nigdy nie rozstawali się z żalem do siebie, naprawiwszy o swéj miłości, szczęściu, o geniuszu narzeczonéj: o jéj kapitałach w końcu, wyszedł trzaskając drzwiami. Szarski mu wszystko darował za ten dowód pamięci i przyjaźni, i zajął się wyekwipowaniem. Nazajutrz frak i co potrzebne było do fraka, znalazło się z pomocą Żyda, który po-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/217
Ta strona została uwierzytelniona.
207
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.