swojéj fabryki odę pełną wesołości, dowcipu, ucinków, w któréj ustępach wolniejszych wdowa kaszlać i chustką się aż zasłaniać musiała.
— Czemużeś pan dotąd nie był łaskaw nigdy mnie odwiedzić? odezwała się wśród wieczoru do Stanisława. Pan wie jak ja lubię literaturę, mój mąż tyle razy o to go prosił.
— Aleśmy się z nim od lat kilku nie widzieli! pośpiesznie i nieuważnie rzekł Szarski.
Jejmość spojrzała mu w oczy i zamilkła. Kto wie, czy za to kłamstwo przyszły małżonek nie dostał pierwszéj złéj noty; bo pani w dość kwaśnym humorze była przez resztę wieczoru, składając to na ból głowy.
Szarski, w kilka dni potém, otwierając oczy po śnie poobiednim, który go zmorzył w krześle nad robotą, po nocy strawionéj bezsennie, ujrzał przed sobą już niemal zapomnianą postać Falszewicza, czerwonego, pijanego i z otwartemi usty zwieszonego nad nim, targającego go za rękaw z pośpiechem, aby co prędzéj sen przerwać.
— A! to pan! zkądże się tu wziąłeś? co tu robisz?
— Cóż? a cóż ma być! (głos przerywała czkawka ustawiczna). Umyślnie... boki obiłem tłukąc się pocztą po pana...
— Po mnie?
— A jużcić, kiedy pan sędzia... umarł!
Stanisław z krzykiem zerwał się z miejsca.
— Co ty mówisz? To być nie może! Mój ojciec!