Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/226

Ta strona została uwierzytelniona.

216
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.

wanie, przed którém miał prawo do wielkiego kieliszka, i po którém znowu pokrzepiać się musiał; czasami też wyręczał w gospodarstwie po swojemu, nie ruszając się bez bizuna w ręku.
Krasnobród, jakeśmy powiedzieli, nie miał prawie stosunków sąsiedzkich, i dni tu płynęły wśród jednostajnego życia pracy powszedniéj; wszakże w porównaniu do osamotnienia otoczonego gwarem, jakie Stanisław znosił w mieście, nowy tryb tutejszy znajdował pełnym wrażeń nowych i prawie rozkosznym. Połączenie z rodziną, jéj przywiązanie, miejsce, w którém przebywał, sama wsi cisza i widok natury, zbliżenie do ludu, z którego ust lały się podaniowe pieśni i baje, radowały jak niezasłużone, jak przerażające jakieś arkadyjskie szczęście. Od dawna wygnany do miasta, znajdował tu nowém wszystko, cieszył się każdą rzeczą, i w tysiącu rysach, które chwytał, czuł osnowę nowych pieśni.
Zdawało mu się, że myśl jakoś szerzéj, swobodniéj bujała tu po niwach i lasach niż wśród miejskich murów ściśnięta... czuł się poetą, bo wszystko mówiło do niego, i rozumiał prawie jak w bajce mowę ptaków, szmer boru i mruczenie wody. Ale każdy z tych głosów jedną mu szeptał odwieczną, prastarą, nie prześpiewaną piosenkę znikomości i smutku. Fenomen serca ludzkiego coraz zmieniającego barwy i starzejącego co chwila, powtarzał się na źdźble trawy, na kwiecie, w całém stworzeniu.
Nic nie trwało, prócz tego co nie miało życia.
W miarę jak na coraz doskonalsze zwracał oko istoty, żywot ich widział uległym szybszemu wykształceniu i prędszéj śmierci. Głazy leżały wieki na swych zastygłych łożyskach, a ludzie marli pokoleniami, nim