Tymczasem klęski szły po klęskach, a kobiecina się gryzła z podszeptów ludzi, wszystko przypisując starszemu synowi. Szczęściem w porę jakoś przyszły jéj na myśl słowa owéj wyroczni, owego dylettanta, i począwszy je mocno rozbierać, wpadła na trop, jak postąpić było potrzeba.
Wkrótce nastręczyła się okoliczność przemówienia.
Było to jakoś w porze sianokosu, a że często przechodziły deszcze, ciężko było pozbierać go w stogi, kłopotano się tém niezmiernie. Stanisław jeździł, chodził, stał doglądając pilnie pracy robotnika. Na pokosach, na wałach, kopicach wielkich i małych przeschłego siana było już na kilka stogów i na połowę odryny, a dzień nareszcie zaświtał śliczny, gdy całą siłą wioski wzięto się do składania. Do godziny trzeciéj po południu zapełnili odrynę, i już stogi tylko stawić mieli, gdy chłopi, którzy czasu dotąd nie schwycili do zebrania swojego sianka, a na niém cała przyszłość ich chudoby leżała, przybiegli gromadą od wozów do Stanisława.
— Ej, paneczku, kochanie! spuść nas dzisiaj tylko! Słonko zachodzi na pogodę, wy siano swoje zrobicie jeszcze, deszczyska się już wylały, a nasze kopice kisną od dwóch tygodni, a na nich cała zima nasza. Pozajutro niedziela, zlituj się, uwolń... Pan Bóg ci to nagrodzi!
— Ale stogi? rzekł zakłopotany gospodarz.
— Jutro złożym je sami, zobaczycie! mało co pozostało, u nas kłapcia pod dachem nie ma jeszcze! Ej! zrób to dla gromady!
I jak zaczęli czapkować, a prosić, a za kolana ściskać, a po rękach całować, Staś, który dla ludzi miękkie miał serce, zezwolił na wszystko czego chcieli,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/247
Ta strona została uwierzytelniona.
237
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.