nad wieczorem, domyśliwszy się, że zawsze powraca do jednéj kryjówki.
— Cóż to ma znaczyć? zawołał wchodząc ogromnie otwartemi drzwiami, — także to zawdzięczasz nasze dobre chęci? Moja żona formalnie się gniewa: najęliśmy ci mieszkanie, a ty uparcie lokujesz się w karczmisku?
— Nie znalazłem was wczoraj, a nałóg...
— No, to przenośże się natychmiast, — rzekł Bazylewicz, i wnet rozkazawszy konie zaprzęgać, zabrał z sobą dawnego towarzysza.
Trudno się było tak dobrym chęciom opierać, uległ im Stanisław, choć niezbyt rad, że go już Bazylewicz ani spuścił z oka. Z nim zaraz i z rzeczami przebrał się na ulicę Wielką, gdzie go w dwóch izdebkach sklepionych, ale dosyć pokaźnych, ulokowano.
Wpadł więc w szpony spekulantów, a że zbyt się czuł słabym, by otwartą wojnę prowadzić, odłożył oswobodzenie swoje na późniéj.
Nazajutrz rano wyszedł na miasto, i wstąpił po drodze do księgarni. Wielką tam zastał zmianę, która zaszła stopniowo w ciągu lat kilku, ale dziś była uderzająca. Znikły po większéj części z półek wydania brukselskie romansów francuzkich, wszystkie zbytkowne edycye paryzkie, a na ich miejscu domowe wyroby drukarń wileńskich, warszawskich, lwowskich poznańskich, krakowskich, petersburskich, zajmowały skład prawie cały. Ruch był ogromny, zaprzątnienie wielkie; znać było, że literatura domowa wzięła nareszcie choć chwilowo górę nad cudzoziemskiemi. Co chwila przybywały do księgarni paki z Lipska, Poznania, Warszawy, z nowemi dziełami; wcześnie i śpiesznie przyspasabiano ładunek kontraktowy, prospekta
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/262
Ta strona została uwierzytelniona.
252
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.