Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/263

Ta strona została uwierzytelniona.

253
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

leżały stosami, a księgarz uśmiechał się i ręce zacierał.
Trudno wypowiedzieć, z jakim połyskiem oczu poskoczył on, ścisnął dłoń Szarskiego, witając go z uprzejmością niesłychaną.
— A! przecięż, przecięż nam pan powracasz! zawołał. Witamy, witamy! Cóż nowego nam pan przynosisz? dawaj! wydamy jeszcze przed Kijowem! a prędko!! Możeś pan już gdzie był? — dodał niespokojnie, — toby się nie godziło opuszczać starych przyjaciół. Jam był, proszę pamiętać, pierwszym pańskim edytorem.
Staś uśmiechnął się.
— Nigdzie nie byłem — rzekł — ale też nic nie przywożę.
— Jak to? nic a nic? a godziż się to tak próżnować? zagrzebywać talent! A wstyd!! wstyd! wszak to sprawa literatury! To być nie może... tyle lat! pan musiałeś pisać!
— Orałem tylko.
— Jak to? zarzuciwszy wszystko?
— Prawie.
— Prawie! aha! łapię pana za słowo! musisz mi coś dać. Gdzieżeś pan stanął?
— Ja... rumieniejąc się rzekł poeta — ja... stoję razem prawie, to jest w tymże domu na dole, gdzie państwo Bazylewiczowie.
Na to imię księgarz usta wykrzywił.
— Przypadkiem? czy umyślnie?
— Proszono mnie...
Odeszli nieco na stronę.
— Na miłego Boga! — szepnął księgarz — coś pan najlepszego zrobił? Chyba chcesz wszelką swobodę postradać? zaprzedać się w niewolę? A toż pisać bę-