muszę... Ojciec, wątpię, żeby żył jeszcze... ale syn, który w ślady ojca wstąpił i zdziwaczał na wsi, pewnie w Jasińcach siedzi. Bądź u nich i oddaj mu pismo moje... dziś ci je przyszlę.
Wyszedłszy od Branta, Szarski zmierzył ku kościołowi Augustyanów, gdzie się spodziewał znaleźć Martę, któréj chciał dozór swych rzeczy i mieszkania powierzyć. Spotkał ją powoli od kruchty ciągnącą ulicą.
Miała już całkiem ubiór i minę żebraczki, sakwy, kij, i ten rodzaj sukni, która się składa z nieokreślonych kawałków jakichś, niepewnego kształtu i barwy niepochwyconéj...
Zdziwiła się słysząc, że ją ktoś po imieniu woła.
— A! to ty mój robaczku! jak się masz? Ot widzisz, co to się zrobiło z Marty...
— A ja z prośbą do was.
— Oho! a toż co znowu?
— Jadę na wieś.
— Na wieś! i może myślisz mnie brać z sobą! Marta pokiwała głową. Co jemu świta w głowie!
— Nie myślę was zabierać z sobą, alebym tu chciał kogo w mojém mieszkaniu, przy odzieniu i rzeczach zostawić... Myślałem, że mi Marta tego nie odmówi.
Stara ruszyła ramionami.
— Kościoł franciszkański o trzy kroki, dodał Szarski.
— Tak, alem się już rybeńko wpisała do augustyańskiéj kruchty, a tam drugi raz przyjdzie się ujadać... na co mi to!
— Ja za was zapłacę.
— Ale dajże mi pokój rybeńko! ot to mi bogacz!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.
17
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.