to rozśmieszał, to mu naciągał natrętów, nic to nie pomagało. Szarski wymykał się, wykręcał, uciekał, i lekarstwo poskutkować nie mogło.
— To się źle skończyć może — rzekł nareszcie Brant po cichu do Brzeźniakowéj, zażywając ogromnie tabakę; — choroba już się wpiła w duszę, a gdzie dusza zajęta, tam ciało sobie rady nie da... na głos jéj, jak na dźwięk trąb Jerycha, gród upaść musi... Tak pani! tak pani! w tym chłopcu nie ciało dotąd, ale dusza zraniona, serce skancerowane.
— A! doktorze, ratuj go, jeśli można! ratuj na miłość bożą!
— Gdybym mógł! ale jak ratować, gdy się kto co dzień sam truje?... Bóg... czas... oto środki jedyne... Ja tylko patrzeć muszę i wzdychać z wami.
Szczęściem słów tych złowrogich nikt oprócz wdowy nie słyszał, a ta dobrze się po nich upłakała w ciemnym kątku, postanawiając nareszcie córkę odciągnąć i na wieś powrócić.
Ale na pierwsze rzeczone o tém słowo, Marylka zawiesiła się na szyi Matki i zawołała:
— Matuniu droga! mateczko! ja jechać nie mogę!
— Dziecko moje, ty musisz, tyś powinna.
— Muszę, powinnam, ale nie mogę, bo umrę...
Przestraszona gwałtownością tych słów, wyrzeczonych z niezmierną uczucia siłą, matka zamilkła.
— Marylko, mówmy szczerze, dziecię moje... ja cię chcę ratować — odezwała się łzy połykając — ty kochasz Szarskiego, a ta miłość życie ci struje.
— Tak! ja to czuję... ale... kochać go muszę... to los mój, to przeznaczenie...
— Wyjedziemy, wypłaczesz się, wytęsknisz i musisz o nim zapomnieć.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/286
Ta strona została uwierzytelniona.
276
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.