Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/86

Ta strona została uwierzytelniona.

76
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.

Świadkiem własne poezye pańskie, które po nim musiałem jeszcze dwa razy kazać przeglądać.
Zatrzymał się.
— Ale, ale! możebyś pan tłómaczył? zapytał.
— Będę tłómaczył, rzekł Stanisław.
W téj chwili zbliżył się i Bazylewicz, z uśmiechem dwuznacznym poglądając na towarzysza.
— O co to panom chodzi? rzekł wtrącając się do rozmowy — jeśli wiedzieć można?
— Mnie po prostu o zajęcie i chleb idzie, odpowiedział Stanisław.
Księgarz i literat spojrzeli na siebie, a Bazylewicz usta wydął z litością szyderską.
— Znajdziemy ci coś.. rzekł namyślając się: przyjdźno do mnie.
— Gdzie mieszkasz?
— Ja? Ale z podkomorzym Kłapciem! bo i on tu przybył z familią na zimowisko. Gdyby nie córka w któréj się formalnie kocham, porzuciłbym już safandułę... Stoimy gdzieś na Bakszcie, mam pokoik osobny.
Księgarz tymczasem chodził zadumany po sklepie, nadarł sobie trochę włosów z twarzy, i ująwszy wreszcie za łokieć Stasia, rzekł do niego:
— Przyjdź-no pan do mnie jutro rano... namyślimy się.
Bazylewicz, który się już do odejścia wybierał i rękawiczki naciągał, zaprosił Stasia z sobą na rozmowę, a nie chcąc go wlec aż na Baksztę, wszedł z nim do pierwszéj z brzegu cukierni, gdzie kazawszy podać ulubionego naówczas akademikom glühwejnu, zasiadł badać przybylca.