no mi raz jeszcze swojego pulsu, kochany Panie Adamie! I pomówmy z sobą otwarcie. Jesteśmy tu sami! —
— Jak to! — zawołałem z jakąś złością, że wszystkie te moje sztyletowe napomknienia na wiatr poszły. — Więc tu niéma nikogo więcéj? nikogo a nikogo? —
— Nikogo! doskonale nikogo! Pan Półkownik już wyszedł do siebie od godziny, a Panna Antonina jeszcze piérwéj musiała udać się na spoczynek. Bo już też i spóźniona doba. Mamy około trzech kwadransów na dwunastą. Nie zaręczę nawet, czy z powodu prędkiéj jazdy nie znajdzie się o kilka sekund różnicy na moim zegarku: śmiało więc mogę powiedzieć, że mniéj więcéj musi być około trzech kwadransów. Jesteśmy teraz właśnie około uroczystéj Huflandowskiéj godziny przesilenia.
— Ha! jeżeli tak, to dobréj-że nocy, kochany Doktorze! — rzekłem, niemal z gniewem; i strasznie nie rad z siebie, urażony do całego świata, rzuciłem się na pościel.
— Ale-ż mieliśmy jeszcze obaczyć pulsu. Wreście sen, spokojność i natura powinny wziąć swoje! Więc dobranoc! najserdeczniejsze dobranoc! —
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/100
Ta strona została skorygowana.