Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/114

Ta strona została skorygowana.

w innéj, prawdziwszéj, choć może smutniejszéj ujrzał barwie. Ale nie mogłem jeszcze. Stanowisko moje nie dozwalało mi nic widzieć, prócz lazurowych niebios nadziei.
Ktoż nie doznał, w chwili, gdy się zbliżał do długo oczekiwanego szczęścia, do osiągnienia przedmiotu pożądanego, jakiejś niewiary w siebie i to, co miał osiągnąć? Któż się nie lękał, aby ten owoc, co miał ochłodzić nam usta, w popiół się w nich nie obrócił?? I ja tego doznałem — dusza rozkołysana szczęściem, drżała także przestrachem niepojętym i bezprzyczynnym, marzyła o zawodach, domyślała się skończoności tego co sądziła, a raczéj co chciała tylko mieć nieskończoném.
Był już tylko tydzień do wesela.
Antosia stała się teraz mniéj śmiałą, mniéj wesołą, mniéj daleko swobodną. Często w ulicach ogrodu jéj rodziców, szliśmy oboje widocznie trapieni przyszłością, nie śmiejąc wyrzec słowa do siebie i odkryć sobie duszy. A po dwóch westchnieniach, dwa ciche wzlatywały pytania, dwa tak często powtarzane:
— Ty mnie nie kochasz? —
I z tego czarownego pytania wysuwała się zno-