Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/116

Ta strona została skorygowana.

Gniady znal doskonałe drogę i niecierpliwość moję, poleciał jak strzała; puściłem mu cugle; nogi miał pewne i nie lękał się niczego; śmiało więc zamyślić się mogłem, i zamyśliłem.
Znowu cię spytam, Czytelniku, jak w początku tego rozdziału, czwałowałeś ty kiedy na koniu, niesiony na jego grzbiecie i na myślach twoich?? Kto tak nie czwałowal nie patrząc drogi, ten nie zna jeszcze jednéj roskoszy. Ciało wówczas leci jak myśl, i człowiekowi się zdaje, że jest samym duchem, że ma skrzydła, i że za chwilę doleci gdzieś, do czarownéj, niewidoméj krainy marzeń.
Na ten raz moją krainą marzeń był dziedziniec przed domem rodziców Antosi, na który jak szalony wpadłem.
Przed gankiem stała bryczka, zaprzężona cztérma końmi karemi. Poznałem zaprząg Porucznika Wędrychowskiego, zbladłem, zatrząsłem się, i wszedłem do pokoju widocznie gniewny i pomięszany.
W pokoju jednak nikt nie mógł widzieć mego pomięszania, bo nikogo nie było; zastałem tylko stolik z przynależytościami herbaty i drzwi na ogród otwarte.
— Poszli więc do ogrodu; ona z nim! — mówiłem