czą, że patrząc na nią, podwójnie świata żal było. Ona zachęcała do życia, ona przemawiała życiem, miłością, roskoszą, szczęściem. Taka była zgoda w naturze, taka harmonija! Wszystkie barwy zlały się w jedną pod światłem księżyca; wszystkie wonie majowe, w jeden zapach rajski; wszystkie dźwięki, w jeden głos słowiczy. I na tém tle harmonijném, wielkiemi czarnemi głoskami dla mnie jednego pisało się to straszne słowo: — Umrzeć! —
Wszystkiego żal mi było: Antosi, nadziei, młodości, świata, maja, księżyca, słowika i życia.
— I cóż to człowiek? — pomyśliłem. — Dumny król tego królestwa, co jego żałoby nie dzieli, co nieposłuszne w chwili zgonu śpiewa mu życiem na przekorę, świeci blaskami, których widzieć więcéj nie będzie, wonieje roskosznemi wyziewy. A on śmié się nazywać królem świata! Głupi! stokroć głupi! Kropla rosy na kielichu kwiatu równie jest królem jak on. —
Sparty na ręku, dumałem w oknie, a w głowie mojéj czułem coraz to gorętszą wrzawę. Oczy wlepione na wschód, śledziły blask zorzy, co od zachodu przechodząc, już już miała się ukazać na niebie. — Jeszcze godzina — mówiłem w duszy — a wej-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/145
Ta strona została skorygowana.