dzie dzień biały, dzień jasny, może ostatni! Może piérwszy długich męczarni kalectwa! —
Głos poczciwego stryja obudził mnie z dumania, któreby było trwało do rana.
— A co to? modlisz się, czy płaczesz? Fi do licha! Adasiu! hę? Baba! Oj! oj! a chwalicie się cywilizacją waszą, a udajecie cóś od nas lepszego! Tymczasem zaledwie śmierć choć zdaleka wam się pokłoni, jużci trwoga! Póki gadać, szermować językiem, paplać, to-to wy zuchy, to-to mistrze! Za naszych czasów, mój mosanie, nie tak bywało! Mniéj umieliśmy, to prawda, mniéj gadali, ale niczego się nie przelękli, i w każdym razie radę sobie dali. Życiem rzucaliśmy jak piłką, nie turbując się czy złapiemy ją znowu w ręce, czy na ziemię upadnie. No, ale tandem, mój chłopcze, kiepskoś zrobił, żeś się spać nie położył; to uspokaja i siły dodaje. Ale gdzie to wam spać w takiej konjunkturze? Staryby to chyba potrafił! A kiedyś już wstał, czy nie dobrzeby było jeszcze z kilka razy do celu wystrzelić? —
— Na co? — odpowiedziałem. — Cale to co innego strzelać do celu, a co innego strzelać do człowieka. Panu Bogu to oddajmy. —
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/146
Ta strona została skorygowana.