Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/147

Ta strona została skorygowana.

— Trzeba to sobie było od początku powiedzieć. Nie byłbyś strawił nocy bezsennéj nadaremnie, i lepiejbyś dziś wyglądał. Tandem już i dnieje; ale mamy do dziesiątéj godziny kawał jeszcze czasu przed sobą. Skończyłeś już zapewne z papierami. —
— Skończyłem — odpowiedziałem krótko.
— I nie myślisz zasnąć trochę? —
— O, nie! nic chce mi się. —
Stryj ruszył ramionami. — Nie pojmuję — rzekł — co to będzie z następną generacją? Z was porodzą się chyba cienie ludzi, nie ludzie! Świat się musi skończyć, a do tego i brzydko się skończy na takich słama......... —
— Ależ nie kończcie, stryju! Macie mnie za tchórza, jak widzę, gdy wcale nim nie jestem, i pewnie ci wstydu nie zrobię — przerwałem trochę obrażony.
— Nie o to chodzi — odpowiedział. — Wiém, że się nie ulękniesz; ale po kiego licha dumać całą noc, wzdychać (boć to ja widziałem i słyszałem). To dowodzi zawsze niespokoju; a tu najwięcéj spokojności i determinacii potrzeba. —
— Ależ w mojém położeniu! —