Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/148

Ta strona została skorygowana.

— Alboś to piérwszy, mój mosanie, co się za dziewczynę bijesz? Ot, wiész co? wyjdźmy na świéże powietrze, to cię orzeźwi. —
— Dobrze. —
Stryj otworzył szklanne drzwi na ogród, i wyszliśmy oba. Ranek był, jakby na przekorę, cudowny. W oddaleniu podnosiły się czarodziejskie mgły, co tak ubierają widok, jak gazowa zasłona młodą narzeczoną; trawy, zboża, krzewy, jaśniały tą młodą zielonością, która raz tylko w rok je zdobi; słowik jeszcze śpiewał bezsenny, a z oblanych rosą kwiatów płynęły wonie, co się aż w duszy czuć dawały.
Westchnąłem wychodząc.
— Oj ta wiosna, mospanie! — rzekł stary — czarownica, i mnie za serce chwyta nawet, a nie wiedzieć dla czego, młodość zawsze przypomni! Patrzaj-no, Panie Adamie! dalipan mieli rozum ci, co skomponowali w jakimś tam Edenie nieskończoną, wieczną wiosnę. Byłaby to niezła rzecz; tylkoby się nie trzeba i ludzióm już starzeć. —
Nic nie odpowiedziałem; czułem i ja piękność wiosny, i na wschód patrzałem, co się rumienił, złocił powoli, otrząsał chmurki i mgły, i gotował