Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/150

Ta strona została skorygowana.

ogrodzie, aż o w pół do dziewiątéj zaprzężono konie i wyjechaliśmy na plac.
— Czém wcześniéj, tém lepiéj — rzekł stryj. — Pojedziemy wolno, odpoczniemy na miejscu. Pan Porucznik myśli zapewne, że łatwa z nami zgoda, i tentuje umorzeniem processu; ale mam cię za cztéry litery, jeśli choć dozwolisz rozpoczynać układy. Ferm! mosanie, a Pan Bóg z nami, nic nam nie będzie! Mam przeczucie; bądź spokojny; jeśli zechce przeprosić i pójść z kwitkiem, to dobrze; ale żebyśmy się mieli napastnikowi opłacać, kwitując z folwarku i processu, zje trzy tysiące djabłów! —
I mnie też chęć zemsty rozpalała. Nienawidziałem Wędrychowskiego, co mi rozbił moje szczęście tak szkaradnie, co jakby naumyślnie robakiem wtoczył się, aby rozgryść moję nić złotą. Im bardziéj zbliżałem się do miejsca wyznaczonego, tém bojaźń, żal życia ustępowały, chęć pomszczenia się, pragnienie krwi wrzały w sercu.
— Zabiję go — mówiłem w duszy — zabiję! —
— A jeśli on ciebie zabije? — odzywał się z kątka głos cichy.
Usta mi się wykrzywiły, oczy słupem stanęły;