Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/154

Ta strona została skorygowana.

łem marsa, w którym całą moję złość i obrazę odmalowałem. Rejent zwrócił się do stryja i pociągnął go na stronę.
— No, jakże to będzie? — rzekł, spodziewając się, że przyjdzie do układów.
— A jakże ma być? Mości Rejencie! Będziemy się bić, i kwita. —
— Ale naszym obowiązkiem — przerwał Rejent — Mości Dobrodzieju! naszym obowiązkiem umitygować powaśnionych, i, jeśli można, doprowadzić ich do zgody, unikając krwi rozlewu, i.. —
— Zapewne — odparł stryj dobrzeby to było. —
Rejent spójrzał w oczy stryjowi, i nie dając mu dokończyć, rzekł:
— Ot tak: niech Pan Adam podpisze — i sięgnął za nadrę po papier — podadzą sobie ręce, wychylim butelczynę, zaprosicie nas na wesele, i kwita. —
— Co podpisze? — spytał stryj.
— A! jużciż wiécie: zrzeczenie. —
Stary stanął przeciw Rejenta, i w milczeniu podnosząc palec prawéj ręki, począł nim i głową kręcić.
— A za kogoż, do millijona kaduków, nas macie? hę? —