Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/156

Ta strona została skorygowana.

sem sekundanci mierzyli plac i nabijali broń. Rejent rzucał okiem na Wędrychowskiego, to na mnie, zaczepiał stryja, który milczał jak opoka i widocznie ukończenie przygotowań do pojedynku odwlekał.
Po chwilce Porucznik zaczął niecierpliwie się kręcić, poczesywać czupryny, muskać wąsa, chodzić, pokaszliwać. Widocznie opanowywała go niespokojność, nareście ozwał się do mnie:
— Nie masz Pan jakich poleceń dodania, w razie, jeśliby... — Chciał drwinkować, ale głosu mu brakowało.
— Dziękuję — odpowiedziałem sucho. — Polecenia moje najlepiéj stryj spełni. —
Wędrychowski zamilkł. Widziałem jak pragnął zgody, jak chciał junaczyć, a tu i wątku i odwagi nie było; a w miarę, jakem go widział tchórzącego, mnie przybywało rezonu. Po długich zwłokach, postawiono nas na miejscu, podano broń. I mnie serce zabiło. Ja miałem piérwszy strzał. Stałem naprzeciw Porucznika, któren blady był jak ściana i z podniesionym pistoletem czekał mojego wystrzału. Z dość zimną krwią wycelowałem do prawéj ręki jego, któ-