— Nie odmów mojéj prośbie ostatniéj! — mówiła po chwili Antosia.
Na słowo ostatniéj słodko odetchnąłem.
— Gdy zwyczaj nie dozwala, abyś mógł znajdować się przy moim ślubie, daj mi słowo, że wkrótce nas odwiedzisz, i że z serca przebaczysz wszystko Porucznikowi! —
— Najchętniéj! — odpowiedziałem, nie mogąc wstrzymać się od lekkiego uśmiechu, żem słyszał podobną prośbę i widział zapłakane oczy.
— Jaki-ż to kraj, i czas jaki! — myśliłem w duchu. — Miała-ż co podobnego historija od początku świata? W ciekawéj epoce żyjemy! Szkoda tylko, że to mnie się dostało być bohatérem tego mirabile dictu!
I z tą uczoną myślą, któréj spokojności świadkiem łacina, ucałowałem rękę ex-mojéj Antosi, przyjąłem jéj płaczliwe pożegnanie bez łez, jak ten kamień, co go autor Dziadów skazuje do piekła, i na tym-że samym gniadym wierzchowcu, który tyle razy niosł mię tu za czasów i marzeń szczęśliwszych, odjechałem do Tolina.
Uważcie jak to musiało być niedawno od ery ślubu!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/163
Ta strona została skorygowana.