Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/166

Ta strona została skorygowana.

Tolinie. To żal, to miłość, to duma, to zazdrość, to rospacz, to chęć ulżenia sobie jakim-bądź kolwiek rodzajem zemsty, miotały mną naprzemiany.
Aż też we cztéry miesiące, po powtórnym ślubie Antosi (bo wolałem raczéj okazać się hojniejszym, niż niedoliczyć w rachubie miodowych miesięcy, i właśnie teraz dopiéro, doszedł mię nowy kocz warszawski, ze świetnym zaprzęgiem) pojechałem w przyrzeczone do Państwa Młodych odwiedziny.
Było to latem, ku wieczorowi. Zastałem ich na balkonie, przy herbacie, i dostrzegłem z niemałą moją radością, że nie zostałem odrazu poznany. Wzięto mię za kogoś zupełnie obcego. Nieznajomy piękny pojazd i barwa moich ludzi wznieciły oczywistą wrzawę. Usługujący do herbaty kozaczkowie Wędrychowskiego, rzucili się, jak piłki, po ubior dla pana; Antosia znikła z wystawy, też zapewne dla przebrania się: bo z powodu upału, herbatujący małżonkowie wyglądali, jak goście Piasta, w śnieżnéj bieli; a tymczasem psy różnego kalibru zewsząd opadły mię wysiadającego, i podług słów Bajrona: powitały wściekłą paszczęką swego dawnego pana.
Przepraszam za te częste wstawki poetyczne;