nią, zaczął całować jéj ręce i upewniać: że chociaż nas los rozłączył, roztrącił od siebie, rozdzielił przepaścią, nigdy przecięż nie będę dotyla niesprawiedliwym, abym ją obwiniał o przeszłość; pozostaje mi płakać na siebie, żem nie umiał i nie zdołał umilić jéj życia; ale dla téj, która mi tak szlachetnie i otwarcie wyznała, że nie możemy być szczęśliwymi, że ciężymy sobie, będę miał zawsze tylko szacunek, przyjaźń, najtkliwsze uczucie brata, najczulsze przywiązanie dawnego Adama... —
I nie wiém już, czegom nie naprawił, i czegobym nie naprawił daléj, w téj postawie klęczącéj, zachwycony jéj wzrokiem omdlałym, cierpiącym, topniejąc z roskoszy, żem czuł jéj rękę, którą mi rozgarniała włosy, jakby chciała ostudzić ogień mojego czoła i rozegrzać troski mojego wdowiego stanu — gdy wtém drzwi się otworzyły, i wpadł Wędrychowski.
— Jeszcze więc jeden pojedynek! — pomyśliłem, nie śpiesząc się już ze wstaniem.
Ale Porucznik, cudo dobroci, roztargnienia, czy krótkiego wzroku —
— Wiész co? Panie Adamie! — zawołał — stało
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/174
Ta strona została skorygowana.