ławszy nawet za sobą nieodstępnego Medora, że osądziłem za obowiązek, uciec się na ten raz, w sposobie wyjątku, do pokory, i iść w przeprosiny. Przeczekawszy więc chwil kilka, nimby gniew odległ nieco, zbliżyłem się pocichu do stryjowskiego pokoju i zanóciłem pod drzwiami tę śliczną, komuż nieznaną balladę:
„Runęły w gruzach Maurów posady.”
Służyła mi ona, w naszych domowych wojnach, za prawdziwą pieśń pokoju. Stryj lubił ją niezmiernie, ale choć mi ją często kazał sobie powtarzać, sam w żaden sposób nie mógł nigdy przypomnieć ani piérwszych jéj słów, ani nóty.
Byłem niemal pewnym, że na takie zaklęcie stryj mój nie wytrzyma, i że wkrótce usłyszę odbite stentorowskim wtórem: runęły; gdy wtém rozległ się wystrzał pistoletowy, i kula warknęła mi o parę calów nad uchem.
— Pudło! kochany stryju! — zawołałem głosem niezupełnie czystym i przysłoniwszy się na wszelki przypadek do węgła.
Odpowiedzi nie było, ale dał się słyszeć wystrzał powtórny, potem trzeci i czwarty; kule je-