klamkę, patrzał, wahał się, ociągał, nim nareście wyszedł.
W kilka dni po opisanych wypadkach, dzień był tak ciepły i piękny, wieczór tak wiosną przesiękły, że mi dozwolono usiąść w otwartém oknie, przez które ciepły wiatr przynosił wonię rozkwitłych bzów i róż pod oknem, głos wesoły słowika i szmer cichy gałązek. O! jakże siedząc przy Antosi czułem tę wiosnę głęboko, jak się we mnie wszystko burzyło na uczucie cudownego obrazu, któregom się tylko domyślać musiał, będąc pozbawiony wzroku. Malujący się żywiéj niż kiedykolwiek na duszy mojéj bez pomocy oczu obraz, napawał mnie jakąś tęsknotą. Antosia była wesoła; napróżnom wzdychał, próżno kręciłem się w mojém kole smutku, do którego ją wprowadzić chciałem; ona świergotała jak słowik, i nie po człowieczemu, ale po ptaszęciemu czuła wiosnę, wesołością, życiem, szczęściem. Nie chciała się do mojego uczucia nastroić; napróżnom ją westchnieniami buntował, uściskiem białéj ręki chciał zmięszać; pozostała wesolutką, roztrzepaną. Mnie już na myśl przychodziło, że może, patrząc na tę twarz siną i czerwoną, nie podobna jéj było przenieść się w świat
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/60
Ta strona została skorygowana.