którego dotykałem. Wyrwała mi się jak ptaszek z ręku i pyrchnęła w pokoj; jam został.
— Cha! cha! — śmiała się do mnie zbliżając i odbiegając — nie odpędzajże mnie od siebie, bo na ciuciubabce źle wyjdziesz i nigdy mnie złapać nie potrafisz. —
— Złapię cię niezawodnie — rzekłam wstając, gdy wtém uczułem jak mi dwie jéj rączki spoczęły na ramionach i przytrzymały. —
— Siedź i nie rusz się; nie żartuj i nie swywol pókiś chory; już lepiéj wzdychaj sobie, jeśli ci się podoba; to ci może mniéj zaszkodzić. —
Właśnie w téj chwili wszedł stryj.
— A! kochanego Półkownika! — zawołała Antosia. — Chwała Bogu, że przyszedłeś, bo już sobie rady z moim ślepym małżonkiem dać nie mogłam. Naprzód wzdychał tak zapamiętale, że się otwarte okno poruszało jego westchnieniami — ale ja nie; potém chciał grać w ciuciubabkę ze mną. Boję się, żeby nie miał gorączki. —
— Niepotrzebnym ja tu na ratunek — odpowiedział stryj. — Dacie Ichmość sobie radę i beze mnie; a ten Jegomość podobno lepiéj za jednym palcem WPanny, niż za całą moją pójdzie ręką. —
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/64
Ta strona została skorygowana.