— Narzeczona mego synowca Pana Adama, jego żona prawie. —
— Pan Porucznik Wędrychowski, mój przyjaciel — dodałem, prezentując go. Antosia usiadła w milczeniu przy mnie, i szepnęła mi na ucho chichocząc:
— Cztérma końmi karemi przyjechał; czarne oczy, czarne włosy, kuleje trochę na nogę, jak gdyby umyślnie za szatana się przestroił. —
— W sam czas Pan nam przybywasz — mówił stryj. — Pozwól koniki do stajni. Rozweselisz nam chorego. —
— Lecz może... — mówił pan Wędrychowski.
— A, żadnego może tu niéma — mówił stryj. — Konie do stajni, rzeczy znieść, i zabawisz tu z nami. —
Nie wiém co mi się stało, ale byłem jak sparaliżowany jego przybyciem. On tego uważać nie mógł, bo widząc mnie tak zmienionym, przypisywał zapewne słabości pomięszanie, którego nawet nie wiém, czy na skaleczonéj twarzy widoczne były ślady.
— Jadę prosto z Łęcznéj, Adamie! — rzekł Porucznik — przehandlowałem moje szpaki, które już były sforsowane, na świéżych cztéry, dobranych doskonale. Co za szkoda, że ich nie zobaczysz! —
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/67
Ta strona została skorygowana.