mi swemi oczyma. Wszystko się we mnie burzyło, oddychałem z trudnością, cisnąłem ręce, poruszałem się niespokojny na krześle. Zazdrość, o któréj mówiliśmy, chwytała mnie za serce; ślepy, zeszkaradzony, stawiałem się myślą obok Porucznika, którego znalem przystojnym, umiejącym się podobać i śmiałym z kobiétami do zuchwalstwa. A z niemi śmiały tak wygrywa!
Porucznik mówił daléj:
— Wracam do Półkownika. Przynajmniéj on powinienby zazdrość wybić sobie z głowy. Prawda, żonę ma piękną, ale tak zalotną, że jéj nikt nie upilnuje i żadna siła nie uprosi, aby odmieniła charakter, sposób postępowania. Zresztą nażyli się już razem! Półkownikowa, dawna moja znajoma, jeszcze z pensii, mile mnie przywitała, zobaczywszy. Zaproszony na wieczór, poszedłem. Przysiadłem się do niéj — wesoła poczęła się rozmowa. Patrzę na Półkownika, aż blednieje, czerwienieje, sinieje, mieni się na wszystkie tęczowe kolory, drapie się po głowie — istna dusza w czyscu na mękach. Myślałem w prostocie ducha, że go co boli. Idę i pytam go, czy nie chory? Kwaśno spójrzawszy na mnie, odszedł. Półkownikowa, gdym jéj moje zapytanie
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/69
Ta strona została skorygowana.