Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/74

Ta strona została skorygowana.

Milczałem. Ona usiadła przy mnie i otoczyła mnie kwiatami, ustawiała wkoło mnie potrzebne sprzęty, poprawiła stolik, posunęła krzesło, otworzyła okno z południowéj strony.
— Jaki dziś dzień? — spytałem.
— Prześliczny — zawołała — a choć go chwalić przed tobą nie godzi się, aby ci oskomy nie robić, jednak muszę ci go opisać, abyś przynajmniéj miał o nim wyobrażenie — Niebo czyste i niebieskie tak, że dziś dopiéro wiém i pojmuję, czemu go niebem zowią; powietrze przejęte zapachami brzóz, bzów, róż i tysiąca kwiatów, łąki żółcieją i różowieją od smołek i łoteci; lasy w majowych sukienkach; pola zielone; ptaszki śpiewają — wszystko się krząta, weseli, cieszy, choć może nie wiedząc czego. Już i ty dziś powinieneś być w dobrym humorze, bo to jest prawie obowiązkiem w taki śliczny dzień! —
— Chciałbym — odpowiedziałem — ale wszystko się cieszy tém, czego ja nie widzę. —
— Otworzą ci się oczy, mój drogi! — zawołała Antosia — o, otworzą! Doktor obiecuje prędkie uzdrowienie; ja się o nie z duszy modlę! Prędko, na same lato, na wesołe żniwa, wyjrzysz na świat. Wiész,