od Antosi, z którą przy nim tak poufale, jak sam na sam, być nie mogłem, powtóre, żem się go lękał dla niéj i dla siebie. Wesoła Antosia pustowała z nim, śmiejąc się z mojéj zazdrości, a ja cierpiałem, nie śmiejąc już potém mówić o cierpieniu, z którego nielitościwie żartowała.
— Twój Porucznik — mówiła mi wieczorem, gdy odszedł swoim zwyczajom obejrzeć co się w stajni działo.
— Nie nazywajże go moim, proszę. —
— A więc mój — dodała.
— To jeszcze gorzéj. —
— Czyjże będzie? — spytała — Półkownika? —
— Bodajby, ale nie mój, i nie twój także. —
— No, więc Półkownika Porucznik. Przedziwny człowiek! Uważam go za wzór rycerzy: taki grzeczny, uprzedzający, a nadewszystko taki wesoły! —
— Nie mów mi o jego wesołości. —
— Przecięż co wieczór śmiejecie się na całe gardło z nim razem? —
— Stryj i on, ale nie ja! —
— O! słyszałam i twój głos, mój Adamie! Ale widzę, że jesteś zazdrośny, okropnie zazdrośny.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/79
Ta strona została skorygowana.