Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/88

Ta strona została skorygowana.

tych dalekich wołań gromu, zdawali się wstydzić i żałować niejako swojéj niewczesnéj trwogi — dla tego, że już przeminęła.
— Doprawdy, że aż mi wstyd za siebie, żem się wydała takim strasznym tchórzem! — rzekła najpiérwsza Antosia.
Słowa te widocznie musiały być powiedziane do Wędrychowskiego, bo w ich tonie był ten jakiś akcent lukrecijny, przebijała się ta usiłowana chęć przypodobania się, przymilenia, ta jakaś szepleniąca przysada, która mi była w téj chwili tak nienawistną, jak moja ślepota.
— Któżby znowu miał za złe kobiécie, że się nie urodziła Nejem albo Miuratem? — odpowiedział Wędrychowski. — Bóg nie dał żelaznego serca kobiétom, ale za to obdarzył je jakimś im tylko właściwym urokiem bezbronności. Pani zwłaszcza tak jesteś cudowną, tak zachwycającą w samym przestrachu, że nie posądź mię tylko o złe serce, ale chciałbym niemal, aby się jeszcze raz do nas zawróciła chmura! —
Zalotna ta fraza, gdzieś zapewne podsłuchana czy wyczytana, tém bardziéj mię gniewała, że była dość zręcznie i na miejscu użytą.