Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/91

Ta strona została skorygowana.

— A więc naturalnie, rozstajemy się z sobą po bratersku, en ami! — odrzekł Wędrychowski, nie zmieniając swojéj przeklętéj wesołości.
I korzystając z osłupienia, w jakie mię wprawił, ukłonił się stryjowi, pocałował w rękę Antosię i wyszedł.
Słyszałem, jak całował rękę mojéj narzeczonéj, jak wyszedł, czułem żem został, że siedzę, alem nie pamiętał ani gdzie jestem? ani co ze mną? Tysiączne kolory krzyżowały się w mych oczach; w uszach mi tętniło, szumiało, dzwoniło, bębniło; serce biegało mi w piersiach, jak wiewiórka na młynku; i jak się to stało, żem mógł pozostać przy rozumie, nie wiém, jak chcę być szczęśliwym. — Rzecz z siebie była dziecinna! — powiécie. Tak się to zdaje, patrząc ze strony. Ale w obec kochanki zostać tak doskonale upokorzonym, zdruzgotanym, zniweczonym, i od kogoż? od człowieka, ku któremu najsprawiedliwiéj czuć można było najszczérszą pogardę — od tego, tego Wędrychowskiego, którego potrzeba, abyście tak dobrze znali, jak ja go znałem — który nigdy w życiu trzech słów nie skleił zgodnie z rozumem, znośnie, po ludzku — a teraz, jakby jakiémś zesłaniem, czy szatańskim podszeptem, o-