Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/12

Ta strona została uwierzytelniona.

były pokryte żelazną siatką, którą mistrzowska wykuła ręka, jakby z miękkiego jedwabiu szyła wzory na tkaninie. Ponad drzwiami ten sam rękodzielnik zawiesił w oknie w koronce z żelaza imię Jehowy. Każdy tu kamyk był wypieszczony i wdzięczny, a czas nie wyszczerbił nic jeszcze z pięknego czoła domu. Sąsiednie gmachy, większe, cięższe, smutnie się wydawały obok małego cacka, z którego prawej strony, za wysokim murem ogrodu, wychylały się, jakby z przepełnionego kosza zieleni, powywieszane gałęzie starej lipy, klonu i figlarne różanego krzaku wypustki.
Maleńka furtka w murze wiodła do cienistego wirydarzyka, a w niży nad nią spłowiałe malowanie stare ledwie już było widoczne.
Zmierzchło już dobrze, gdy ostrożnymi kroki z ulicy, oglądając się dokoła, wysunął się człowiek lat średnich, osłoniony szarym płaszczem dostatnim, z głową pokrytą nawisłą czapką, która twarzy jego widzieć nie dawała. Para zawiesistych wąsów tylko sterczała po obu jej stronach.
Z pod opończy widać było buty czarne i koniec krzywej szabli, która się utaić nie dała. Szedł krokiem wolnym, rozpatrując się na wsze strony, poglądając w dal ku rynkowi, a najpilniej na wschodki, na których siedział chłopak z głową w dłonie utopioną. Poglądał