Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/154

Ta strona została uwierzytelniona.

Wojewodzina blada stała we drzwiach kapliczki czekając na męża; kilka słów szepnęła Jóźkowi, który znikł. Sparłszy się o drzwi z głową spuszczoną nie ruszyła się, aby przy wnijściu zaraz spotkać się z wojewodą. Wiedziała jak straszliwym gniewem musi przeciwko synowi wybuchnąć; pragnęła więc, choć część jego jakimkolwiek środkiem odwrócić. Serce się jej ściskało, bo czuła winę dziecięcia, którego bronić musiała.
Po długiem wyczekiwaniu wojewoda jak sprężyną żelazną poruszony wstał, twarz jego blada była jak marmur, ale spokojna; zmarszczenie brwi tylko i zacięte usta zwiastowały burzę wewnętrzną. Powiódł oczami po kapliczce, zobaczył żonę stojącą i zwolna, przykląkłszy przed ołtarzem, począł iść ku drzwiom. Tu stała stara kamienna kropielnica, na której dnie wyschłej wody kilka kropel pozostało. Wojewoda długo szukał ich palcami drżącemi, przeżegnał się i stanął przy żonie. Nie mógł mówić, usta krzywiły mu się dziwnym konwulsyjnym bolu wyrazem.
— Janusz chory! — pośpiesznie, nie witając go nawet, odezwała się matka.
— Daj Boże, by obłożnie chorym był, — odparł ojciec — inaczej nieprzebaczonem jest to lekceważenie religii, ofiary świętej i rodzicielskiej boleści. Daj Boże, by chorym był nie występnym! — powtórzył ojciec.