Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/156

Ta strona została uwierzytelniona.

ażeby słabością się tłumaczył. Janusz zmilczał. Chwila stanowcza zbliżała się. Wojewoda znać unikając rozmowy we własnem mieszkaniu, gdzie łacno przez młodzież z kancelaryi podsłuchanymi być mogli, zwolna szedł na bramę sam do syna. Kroki jego były hamowane i powolne, znać przed ludźmi wielkiego poruszenia okazać nie chciał. Po chodzie poznał ojca Janusz. Siedział na łóżku przy stoliku, gdy wojewoda wszedł. Na widok jego powstał. Chciał się do ręki zbliżyć, ruchem nakazującym odepchnął go stary.
— Co ma znaczyć, żeś z nami nie był na mszy? mów! — odezwał się.
Janusz pomilczał chwilę.
— Modliłem się tu, rzekł, bom się opóźnił.
— Czy ci wspólna modlitwa kościoła wstrętliwa już jest? — zapytał ojciec głosem drżącym — czyś przestał być synem kościoła, czyś chciał mi pokazać, że zrywasz najświętszy węzeł jaki cię wiąże z nami? mów.
— Nie zmażę ust kłamstwem, — począł nabierając śmiałości Janusz — nauczyłem się inaczej modlić, a do modlitwy przed obrazami ręką człowieka stworzonymi mam wstręt i odrazę. Dlatego nie poszedłem do kaplicy.
Wojewoda zbladł i zatrząsł się cały.
— Nie jesteś przy zmysłach — zawołał — tobież sądzić co przesądziły wieki! tobież