Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/162

Ta strona została uwierzytelniona.

siebie, ale groźnym znali i widzieli, strwożeni kryli się po kątach. Strach padł na zamek cały. Co żyło, z drżeniem spełniało rozkazy. Przyniesioną żagwią wojewoda sam podpalił stos nałożony i na kolana rzucił się u drzwi kaplicy. Na modlitwie spędził tu czas, dopóki ostatni szczątek ksiąg heretyckich nie spłonął. Odetchnął dopiero, gdy zobaczył garść popiołów, które wiatr rozwiewał. Rozżarty jeszcze nieuhamowanym na modlitwie gniewem, powlókł się wojewoda do zamku. W sieniach zatrzymał się chwilę, jak gdyby się namyślając, i skierował ku mieszkaniu żony.
O wszystkiem co się stało, mało kto z otoczenia wojewodziny wiedział, a nikt i słowem oznajmić się jej nie ważył. Biedna matka oczekiwała z obawą śmiertelną wiadomości o synu. Godzina ta spłynęła w trwodze i we łzach, a gdy chód wojewody posłyszała w sali, powiększył się jeszcze strach ten, bo w długiem życiu nauczyła się poznawać stan duszy męża nawet po ruchu jego i chodzie. Nigdy jeszcze nie słyszała go tak niespokojnym krokiem idącego ku sobie. Wojewoda unikał tego, by się przed żoną pokazywać, dopókiby nie ochłódł i nie oprzytomniał. Tym razem pamięć go i wszelki wzgląd na nią opuścił. Dopiero w sali sam opamiętał się, że nad biedną ofiarą litość mieć powinien.