Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/227

Ta strona została uwierzytelniona.

upokorzy się i podda, tyś mu przebaczyć powinien.
— Ja nie mam syna — sucho i krótko rzekł wojewoda — dopókim go miał, mogłem się gniewać i przebaczać; dziś — nie znam go.
Trudno było wymódz na nim inne słowo; żelazny człek, jak go pisarz nazywał, niezłomnym pozostał.
Wieczór był późny, mimo to, koniom kazawszy być w pogotowaniu, pisarz już nawet pod dachem brata nocy spędzić nie chciał. Wyczerpawszy co mógł i umiał rzec, wstał wzdychając, oczy mu zachodziły łzami.
— Uczysz mnie, panie bracie, abym i ja niewzruszonym był, idąc w ślady twoje. Więc się nam starym, dwu jedynym na świecie, ostatnim z rodu, na wieki pożegnać trzeba. Nim sobie podamy dłonie, jeszcze cię proszę miłosierdzia, nie dla dziecka, nie dla siebie, nie dla matki, dla ciebie samego. Zje cię rdza boleści, żelazny człowiecze.
Milczał wojewoda, dwie łzy ciekły mu z oczu, drżące podali sobie dłonie.
— Niech zje co chce — rzekł po cichu wojewoda.
Pisarz wyszedł poruszony. Stał u proga zadumany czas jakiś, jakby jeszcze powrócić chciał; ale wymógł na sobie, że się nie zatrzymując za drzwi wybiegł, konie kazał podać i do miasteczka na noc pojechał.