Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/243

Ta strona została uwierzytelniona.

wzięli trumnę na ramiona. Niesiono ją wśród żałobnych śpiewów, z tysiącem świec i pochodni. Za ciałem wystąpił krokiem poważnym wojewoda, nie widząc jeszcze nikogo.
Pisarz nie śmiał się doń zbliżyć, poszedł za nim, ciągnąc Janusza za rękę. Długi orszak pociągnął z zamkowego wzgórza drogą do miasteczka wysypaną gałęźmi jedliny.
Z niezmiernym przepychem odbywał się obrzęd żałobny, przeszło stu duchownych i zakonników towarzyszyło mu, kościół wybito kirem, tysiące świateł w nim gorzało.
Lecz wspaniałość ta, któraby innego czasu obudzała podziwienie ludzi, nie zwracała niczyich oczów; tu syn i brat idący za wojewodą, który widzieć ich nie chciał, zajmowali wszystkich...
Ze zwykłymi obrzędy skończyło się wieczorne nabożeństwo w kościele. Wojewoda od wielkiego ołtarza potrzebował iść ku drzwiom kościelnym, tak, że niemal się otrzeć musiał o syna i pisarza. Była to chwila, w której serce przemówić mogło. Właśnie kapłan, który egzortę głosił, wzywał żyjących do zgody, przebaczenia i miłości. Zdawało się wszystkim, iż wojewoda przy zwłokach matki synowi przebaczy.
Pisarz, który obok stał, szepnął Januszowi: Na kolana!