Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/256

Ta strona została uwierzytelniona.

Tego wieczora przyjmował właśnie na plebanii narzeczoną. Była to córka mieszczanina, wdowca, dziewczynina młodziuchna, osowiała, wystraszona, zahukana, dosyć pięknej twarzyczki, która widocznie szła przeciw woli, dla posłuszeństwa ojcu. Stary ojciec, człek prosty, ograniczony a filut, z wielką był dla przyszłego zięcia weneracyą. Śmiał się, potakiwał każdemu jego słowu, gładząc brodę i czuprynę, to chrząkając, to wąsa kręcąc, aby nie być obojętnym widzem, a nie mówił więcej, bo nie mógł biedaczysko, tylko: „A no! pewnie! a jużcić!“ Znać było, że nie rozumiał nic i nudził się okrutnie, ale córkę mu było z domu wydać pilno, bo się pono sam chciał żenić.
Dziewczę przystrojone dziwacznie, w to co było w domu najlepszego, siedziało wyprostowane, wodząc oczyma przelękłemi, to spuszczając źrenice nagle, aby ohydnego narzeczonego nie widzieć. Słowa z niej dopytać nie było można, czerwieniła się, łzy się jej kręciły w oczach, zwijała chusteczkę, którą trzymała na kolanach, a wydawała się tem, czem istotnie była — nieszczęśliwą ofiarą.
Surowy snać ojciec kiedy niekiedy nakazującem wejrzeniem przywodził jej na pamięć, jak się znajdować była powinna. Napróżno Zaranek, usiłując się jej przypodobać,