Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/293

Ta strona została uwierzytelniona.

dziny, odnoszenie kluczów, raporty włodarzy — zajmowała dni długie, dni nieprzeżyte. Wojewoda bezmyślnie, posłuszny nałogowi szedł gdzie był nawykł, czynił co zwykle od lat wielu dopełniał, a najszczęśliwszym się czuł, gdy mógł, zamknięty w swej sypialni, albo klęczeć na modlitwie, lub chodzić nieustannie od drzwi do okna, od okna do progu.
Odziany grubym kirem, wybladły, przerażał wyrazem twarzy ostrym, a bólem milczącym przejętym. Oczy patrzały nie widząc; nie raz powtarzano mu jedno pytanie po kilkakroć, i dosłyszeć go ani zrozumieć nie mógł. Nie chcąc się poddać rozpaczy, ani pokazać po sobie, że go los zwyciężył, — obracał się tak siłą, która go wyczerpywać musiała, zdając się czekać tylko jakiegoś upragnionego końca.
Sprawy publiczne, które się o niego opierały, zbywał jak najkróciej. Umysł jego nie mógł wynijść jeszcze na chwilę z tego koła zaczarowanego boleści, które go opasywało.
Wszyscy we dworze patrzali nań ze strachem i politowaniem; lecz teraz dawna surowość znacznie zwolniała, nie brał już nic do serca. Milczeniem zbywał większą część spraw, które doń przychodziły, nie zajmowały go one wcale.
Po tłumach pogrzebowych odjechali wszyscy, nie został nikt, wojewoda nikogo mieć