Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/343

Ta strona została uwierzytelniona.

Zawahał się Niemiec, lecz po namyśle napowrót kamienicę otworzył, obejrzał do koła i nakazawszy cichość wpuścił wojewodzica do domu. Przeszli stąpając ostrożnie do małej izdebki za sypialnią Hennichena, w której tylko pakunki podróżne złożone były i skąd głos ich dojść nie mógł do mieszkania kobiet i służby.
Janusz ocierał zimny pot, który mu oblewał skronie. Przy świetle kaganka, który wniósł stary z sypialni, poznał po twarzy jego męczarnię.
— Ojciec mój umiera, jest tu — odezwał się Janusz — widzieć mnie nie chce, znać nie chce, nie chce błogosławić. Próżne były prośby stryja. Musiałbym się wyrzec prawdy dla błogosławieństwa, a jakże ją mogę wydrzeć z duszy mojej?
Westchnął.
— Miałem opiekuna w stryju, straciłem go. Stryj także grozi mi wydziedziczeniem, jeśli do wiary naszej nie wrócę.
Spuściwszy głowę Janusz dyszał i oczyma wodził bezmyślnie po izdebce. Hennichen spoważniał, zadumał się, ostygł jakoś i zdawał głęboko ważyć odpowiedź.
— Cóż ja wam na to radzić mogę? — odrzekł sucho. — Nie możeż się to odmienić?
— Ojciec mój umiera, wyrzekłszy się mnie.