Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/346

Ta strona została uwierzytelniona.

Blady, bez czapki, zapłakany podstarości stał ze zwieszoną głową. Łatwo się domyślił Janusz, co poseł ten przyniósł z sobą.
Na twarzach wszystkich wypisane było, że wojewoda nie żyje. Pisarz wziął go za rękę, poszli oba milczący, wiodąc za sobą prawie cały dwór przerażony tą wiadomością.
Gospodę, w której stanął wojewoda, zdala rozpoznać było łatwo: otaczał ją dokoła tłum ludzi strapionych i wylękłych. Pomimo surowości swej umiał nieboszczyk ich przywiązać do siebie; nie było ktoby nie płakał po nim. Wszyscy ci ludzie biedni za życia skupiali się przy nim, zależeli od niego, on był ich opiekunem i ojcem, zostawali po nim sierotami. Na twarzach malowała się trwoga, zwątpienie, boleść.
Milcząc rozstąpił się tłum przed pisarzem i synem zmarłego, synem, który w chwili zgonu nie był przypuszczonym do ojca. Trwożliwa wiara ludu widziała w nim nieszczęśliwego skazańca, nad którego głową nie było ojcowskiego błogosławieństwa.
Wszystkie izby stały otworem: ksiądz, który w chwili zgonu był przy nim, klęczał i modlił się. Na małym stoliczku w głowach postawiono dwie świece i krucyfiks. Wojewoda spoczywał na łożu tak jak skonał, z krzyżykiem, który ściskał w ręku, z głową na piersi