Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/36

Ta strona została uwierzytelniona.

Dziewczę rozrzucało na stoliku, co przed chwilą poskładało, a oczyma wpatrzyło się w przybysza. Oboje oni, piękny chłopak i biała lilijka, wzrokiem rozmawiali, nim zaczęli usty. Nie spuszczali z siebie wejrzenia — tylko Fryda smutniała a wojewodzic się uśmiechał.
— Późno przychodzicie na wieczerzę! — szepnęło dziewczę z wymówką, nie zważając na dwie ciotki, które powoli ku drzwiom w głąb pokoju się cofały, ciocia Lena pierwsza, Gertruda z wahaniem, czyby jej zostać nie należało.
— Piękna pani — ozwał się przybywający — alem ja i teraz was jeszcze zastać się nie spodziewał. Zdala widziałem, jakeście szły na przechadzkę, myślałem, że się ona dla pięknego przeciągnie wieczora.
— Ależ już noc czarna! — szepnęło dziewczę zwracając się ku oknu, przez które w głębi na niebie ciemnem parę gwiazd brylantowych świeciło. — Przyznajcie się, hrabio Hans (tak tu zwano z niemiecka wojewodzica Janusza), woleliście studencką gospodę, niż cichą izdebkę moją. Przechodząc słyszałyśmy śpiewy. A! jakże śpiewacie strasznie... jak tam w tych głosach coś dzikiego brzmiało...
— Bo my — śmiejąc się ciągle i przybliżając do stołu, mówił Janusz — my dzikim jesteśmy ludem! Kiedy pieśń toczyć się zacznie z ust i piersi, to rośnie jak w górach