Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/361

Ta strona została uwierzytelniona.

jeszcze bardziej pomieszany niż on; piegowata twarz jego straszniej się jeszcze wydawała pobladłszy, i plamy występowały na niej niemal brunatne.
— Dobrze, żem was pochwycił — zabełkotał. — Nieszczęśliwa to prawdziwie godzina była, gdym się wam dał zaciągnąć do tego kraju! Macie mnie na sumieniu waszem. Naprzód wyście się mnie wyrzekli, potem wałęsać się musiałem niemal o suchym chlebie, teraz i pan pisarz mnie odprawił. Tu w Krakowie aż nadto nas jest, a czyhają, by nas wygubić! Tum ja życia niepewien, nawet od ulicznych pauprów! Ja tu nie chcę pozostać! ja nie mogę!
Januszowi szybka ta mowa brzmiała w uszach niezrozumiale a wielce obojętnie; własna niedola czyniła go nieczułym na losy Tiliusa.
— W porę przychodzisz z żalami — począł niechętnie. — Ja tu sam nie w lepszem jestem położeniu, bo nie wiem, co uczynię z sobą, jakże tobie radzić mogę?
— A! przeklęty kraj — wołał Tilius — niegodziwi ludzie!
Wśród tych narzekań Janusz poczuł wstręt do człowieka, który sprawy wiary zapominał dla własnej.
— Przyszedłeś apostołować a choćby cierpieć męczeństwo, — rzekł — rad więc być powinieneś.