Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/373

Ta strona została uwierzytelniona.

Zbliżył się tak drżący, położył na ramionach jej ręce i pocałował ją w czoło białe. Siadł naprzeciw niej, usta mu drżały, przemówić było trudno.
Frydę przejął jakiś strach zimny przeczucia, jakby zbliżanie się burzy uczuła. Słowa poprzedziło wejrzenie mówiące tak wiele, iż one już nic prawie dodać nie mogły.
Zesłabłym głosem wreszcie Hennichen się odezwał:
— Frydo kochana, my powracać musimy, uciekać stąd. Powietrze tego kraju mnie dusi a ciebie chorą czyni... jedźmy do domu.
— Ojcze mój! cóż się stało?
— Stało się, że ja, że my tu chwili dłużej pozostać nie możemy; domyśl się, co najgorszego stać się mogło.
— Janusz nie żyje! — przeraźliwym głosem krzyknęło dziewczę i martwe padło na kolana ojcu.
— Na Boga! uspokój się, dziecię moje, nie umarł on, ale dla nas, dla ciebie go niema. Rodzina jego cała nas odpycha. Musiałby jej się wyrzec, nie chcą go znać, nas nie chcą! Myśmy dla nich chłopstwem i uliczną zgrają. Nic wspólnego nie może być między nami, anibym cię dał im na długie męczeństwo.
Fryda podniosła głowę, twarz jej biała zawsze, zakraśniała krwią, oczy pałały płomieniami, rękę położyła na dłoniach ojcowskich.