Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/383

Ta strona została uwierzytelniona.

Około kamienicy Wilmsa stała gromada ludu, patrząc w okna, rozprawiając, cisnąc się do zamkniętej bramy. Nikt nie umiał właściwie powiedzieć, co się tam stało, lecz, że coś się stało niezwyczajnego, to pewna. Jedni rozpowiadali, że jakiemuś bogatemu Niemcowi córkę skradziono; drudzy, że mu się złodzieje do skrzyni włamali. To pewna, że konie w podwórzu stały, i że w chwili gdy tłum zaglądał przez szpary do bramy, ta się otworzyła i poczet znaczny z cudzoziemska ubranych pachołków nagle w ulicę wybiegł, mając na czele starego człowieka, który zdawał się jak oszalały i nieprzytomny. Ludzie byli dobrze zbrojni i marsowych twarzy.
Wszczął się między nimi zaraz gwar i snać trudność o to, w którą stronę ruszać mieli. Szwargotali długo, sprzeczali się, aż jeden z kopyta ruszył ku Floryańskiej bramie, a reszta za nim zaraz biegła, i w ulicy widać już tylko było tłuste konie ich z pozawiązywanymi, obyczajem niemieckim, ogonami.
W tejże samej chwili z drugiej strony, od Franciszkanów, ukazał się drugi poczet ludzi daleko liczniejszy i wrzawliwszy. Na czele ogromny i opasły poważnej postaci mężczyzna, dalej kilku starszyzny i cała kupa dworzan, pacholąt, czeladzi rozmaicie poodziewanej, na koniach niedobranych, z takim orężem jaki kto w prędkości pochwycił.