Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/391

Ta strona została uwierzytelniona.

szopy, w której nocował, dzień już biały przeświecał. Zawołał na sługę, bo ktoś się do wrót dobijał. Otworzono je: był to podstarości, zmęczony, okurzony i ledwie wlokący się, tak, że dopadłszy koryta przewróconego, nie pytając o pozwolenie, padł na nie.
Pisarz się zerwał co żywo z pytaniem, lecz stary musiał spocząć trochę, nim się od niego słowa było można dopytać.
— Nie napędziłeś ich? — mówił natarczywie pisarz stojąc nad nim.
— Ani było sposobu — odparł w ostatku podstarości. — Zrazu po gościńcu wszędzie ślady ich znajdowaliśmy, potem języka nie stało, nikt nie widział ani słyszał. Musieli się rzucić kędyś w bok z gościńca na manowce.
— A Niemcy?
— Pociągnęli już nie wiem kędy — odezwał się podstarości. — Nadaremna pogoń była: kto uchodzi, ma sto dróg: kto gna, jedną.
Tak wyprawa się skończyła stratą kilku okaleczonych koni, znużeniem ludzi i smutnym powrotem do Krakowa.
Rozesłano tylko ludzi różnych, którzy się ofiarowali na szpiegi, jednych bodaj aż do Wittembergi, dokąd, jak się domyślano, ujść musiał wojewodzic, i drugich na różne gościńce. Pisarz nie szczędził grosza i przyrzekł znaczną nagrodę, ktoby mu wiadomość pewną