Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/399

Ta strona została uwierzytelniona.

Chłopak był ubogo bardzo ubrany, blady, ale twarz jego o mało wykrzyku nie wywołała z ust ks. Franciszka: był to żywy obraz wojewodzica z owych czasów, gdy się jeszcze w Wittemberdze znajdował. Poruszony tem wspomnieniem, zbliżył się doń gwardyan, myśląc, iż podobieństwo to przypadkowem być musiało; ale niemniej wydziwić mu się nie mogąc, gdy na palcu chłopaka postrzegł sygnet, który poznał odrazu. Był to ten sam herbowny pierścień, którym się wojewodzic tak nieszczęśliwie zaręczył. Nie chcąc go zrazu pytać, skąd wziął ten pierścień, O. Franciszek kazał przynieść połamaną monstrancyę.
Wziął się do niej bardzo żywo przybyły, okazując wielkie zajęcie; głos jego mowy, choć obcych dźwięków, również przypominał wojewodzica. Dzieciak to był prawie, pracą wymęczony, zżółkły, chudy, a z gorączką jakąś rwący się do pracy co go zabijała.
Nie mógł się oprzeć ksiądz pragnieniu wybadania go. Zapytał naprzód, czy jest Holendrem.
— Nie — odparł czeladnik — urodziłem się w Holandyi, a kto byli moi rodzice, ja tam tego dobrze nie wiem. Matka podobno z Niemiec, a ojciec mówiono że z Polski.
— Cóż się stało z waszym ojcem i matką?
Na to zapytanie chłopak podniósł smutne oczy.
— O! ja oddawna jestem sierotą — rzekł —