Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/40

Ta strona została uwierzytelniona.

— Widziałżebym i ja — rzekł — miasto nie zbyt rozległe... a gdyby kto był, w rynkuby przecie stanął.
— Ulicą ciągnęli do dnia, trzech ich było — mówił Hans — jeden jechał na dzielnym koniu. Po rzędzie go poznać było łatwo, i po krzywej szabli u boku i po szerokich strzemionach coście je od Turka wzięli. Wprawdzie twarz miał osłonioną, ale mu z obu stron polskie wąsy wisiały; a dwóch pachołków za nim i troki u siodeł i koszule ich żelazne i uzbrojenie, wszystko świadczyło, że Polacy.
— Dziś rano? — ruszając ramionami powtórzył wojewodzic — dziś rano? chybaby nie stając miasto przejechali; ale któryż cudzoziemiec nie zatrzyma się w Wittenberdze i nie stanie choć popatrzeć na te drzwi kościelne, na których Luter przybił tezy swoje?
— Wielu z nich od tych drzwi ucieka — mruknął kupiec cicho z westchnieniem, ale zamilkł jakby więcej mówić nie chciał. — Szło mi o to — dokończył głos podnosząc — czyście kogo z Polski nie mieli!
— Nikogo! — odparł wojewodzic. — Ani się przer cały dzień nic podobnego nie pokazało w ulicach, boćbym lub ja spotkał, lub mi kto powiedział o tem.
Służąca która misę z polewką przyniosła, stała właśnie przy gospodarzu.