Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/61

Ta strona została uwierzytelniona.

puścił się w drogę. Ostatni dzień, wieczór ostatni — a potem ino Bóg jeden wie co...
Wcale przeciwnego uczucia zdawał się Józiak doznawać; oczy mu się zaświeciły, niemal uśmiechnęły usta, drgnął jakby już lecieć chciał do konia.
— Więcby począć zaraz! — zawołał — bo ja do jutra nie podołam, roboty wiele, czasu mało.
Wojewodzic na łóżko się rzucił jak stał i oczy wlepiwszy w strop, pozostał niemym.
Noc była nadeszła, a grzechotki stróżów odzywały się w ulicach, głucha cisza panowała zresztą w mieście. Na niebie czarnem tysiące gwiazd mżyło, a z drugiej strony przez okno widać było ogromny księżyc zarumieniony wysuwający się z za lasów. Pod tem samem oknem drzewa ogródka gałęźmi gęsto splecionemi pięły się aż do kamiennych gzymsów jego i szemrały ledwie dosłyszanym głosem, poruszane powiewem z daleka płynącym.
Wojewodzic wstał jak nieprzytomny, duszno mu było, poszedł ujrzawszy księżyc, to okno na ogród otworzyć. Chłodem jesiennym powiało z niego i płomyki świec stojących opodal poruszać się zaczęły. Janusz sparł się na krawędzi.
Tuż pod tem oknem jego, wiedział czyje otwierało się w ogródek.